Stary domofon miał problemy z słuchawką, po podniesieniu czasem nie było nic słychać mimo, iż mikrofon działał. Zwykle wystarczyło potrząsnąć słuchawką i już było ok, ale komu chce się tak bawić...
Nie udało mi się zidentyfikować starego domofonu (czy też unifonu; podobny do Laskomex serii LF), ale udało się podłączyć nowy, więc nie zaszkodzi się podzielić wiedzą, może się komuś przyda.
Nowy unifon to Wekta TK6.
Stary miał 6 lutowanych styków (nie udało mi się na taki trafić, we wszystkich jakie przejrzałem przewody się przykręca) z oznaczeniami 1-6 w kolejności: 5 6 4 2 1 3 (podaję na wypadek, gdyby ktoś w wyszukiwarce szukał w ten sposób ;) ).
Oznaczenia styków:
1 słuchawka
2 mikrofon
3 wywołanie
4 masa
5 zamek
6 zamek
Nowy unifon podłączony w systemie 5+1 (zwarcie zacisków 5 i 6 otwiera drzwi) i jakoś wszystko działa.
Dla formalności kilka fotek starego:
wtorek, 26 listopada 2013
piątek, 30 sierpnia 2013
Laserowa korekcja wzroku
miejsce: Lexum (obecnie Optegra), Szczecin
lekarz przeprowadzający zabieg: Piotr Krzywicki
metoda: FemtoLasik
Kto ma do czynienia z wadą wzroku wie dobrze, jak bardzo są uciążliwe. I nie mam na myśli +-0,5, ale wady większe niż choćby 5 dioptrii, kiedy okulary/soczewki stają się niezbędnym elementem krajobrazu.
Po krótszych czy dłuższych namowach postanowiłem skorygować moją krótkowzroczność (a była prawie pełnoletnia...). Z racji zamieszkania zabieg przeprowadzono w Lexum w Szczecinie (z polecenia członka rodziny, który miał z nimi styczność).
Nie będę się zbytnio rozpisywał o wadach, zaletach i ewentualnych konsekwencjach po zabiegu, bo pełno już bzdur o tym napisano, a wszystko sprowadza się do dwóch głównych argumentów:
Kwalifikacja do zabiegu to kilka badań, które potrafią się przeciągnąć (w moim przypadku trochę mniej niż 1,5 godziny, ale pacjentów było sporo i jeszcze trzeba odczekać chwilę po zakropieniu oczu). Na tej wizycie ustalane są możliwości korekcji i wyznaczany termin zabiegu.
W dniu zabiegu przeprowadzane są ponowne badania i pacjent podejmuje decyzję: kroić czy uciekać :D
Przed zabiegiem podawane są środki przeciwbólowe pod postacią tabletki oraz kropli do oczu. Kilka(naście) minut później pacjent ląduje na łóżku z zagłówkiem (coby głowa nie miała pola manewru) i dostaje coś na kształt "poduszki" pod kolana. Potem łóżko wjeżdża pod laser (ale nie ma żadnej zabudowy, jak np w przypadku rezonansu magnetycznego).
Pod laserem jest wesoło, świecą światełka i słychać dźwięki "komputerowe". Czułem się tam jak dziewiąty pasażer Nostromo... ;D
Pod laserem dostaje się jeszcze krople, po czym naklejają jakiś rodzaj folii, chroniącej przed wizytą rzęs w czasie zabiegu. Średnia przyjemność, kiedy wycina się w tej folii otwór, ale dzięki kroplom znieczulającym nie czuć nic, absolutnie NIC (jedną z moich obaw było wysychanie gałki, można być kozakiem, ale przecież kiedyś mrugnąć trzeba...). Dzięki kroplom nie czułem wysychania, a dzięki folii i rozwórkom powiek nie miałem obaw, że mrugnę i przypalę powiekę laserkiem ;)
Po tym na oku ląduje żel, a na żelu specjalna głowica (podobno ssąca) unieruchamiająca gałkę w czasie wycinania płatka rogówki.
W tym punkcie można się zatrzymać i powiedzieć jednoznacznie: zabieg jest bezbolesny, pomijając etap wycinania tego właśnie płatka (a przynajmniej u mnie). Przy czym taki ból każdy może zadać sobie sam: wystarczy zamknąć oko, i przycisnąć gałkę palcem. Ci, którzy liczą na kłucie, pieczenie, palenie czy rozrywanie gałki, będą zawiedzeni... W moim przypadku ten etap był bolesny i to jak jasna cholera bardzo. Operowałem obie gałki za jednym podejściem i pierwsza była znośna, ból był ale do wytrzymania. Natomiast druga to lekko rzecz ujmując: tragedia. Docisk gałki był bardzo duży, a przez to ból silny. Ale ten etap trwa około 20 sekund, a po zdjęciu głowicy nie czuć już nic.
Po wykonaniu płatka do akcji rusza laser główny, który modeluje odsłoniętą część rogówki. Trwa to dość szybko i nie czuć absolutnie nic. W tym momencie upadła moja druga obawa: ruch gałką w czasie laserowania. Po pierwsze, laser działa bardzo szybko i jeśli skaner zauważy ruch, podąża za gałką lub wyłączy laser. Po drugie, tam nie ma nic ciekawego do oglądania: kilka światełek nad okiem, a dokoła ciemność. Nawet przez chwilę nie poczułem "potrzeby" zerkania na boki.
W czasie zabiegu gałka polewana jest wodą, a po wymodelowaniu rogówki płatek jest nasuwany na swoje miejsce i masowany (masowanie wygląda dokładnie tak jak malowanie paznokci lakierem: lekarz "rozciera" płatek czymś, co przypomina silikonowy pędzelek).
Cała impreza na obu gałkach trwała może 10 minut. Potem szybki spacer do gabinetu celem dokładnego obejrzenia gałki i lądowanie w pokoju wypoczynkowym, skąd następuje ewakuacja do domu (po instruktażu, wypisaniu recept itp). Całości wyszło jakieś trzy godziny.
Generalnie zabieg polecam. Już po dniu efekty były imponujące (widziałem lepiej niż kiedykolwiek wcześniej w okularach). W pierwszym okresie występują wahania ostrości i rozproszenie światła po zmroku, ale to powinno się wyrównać.
Warto. A ból? Jaki tam ból... Schowałem do futerału, razem z okularami.
Po około dwóch miesiącach od zabiegu wszystko jest w porządku. Rozproszenie światła już nie występuje w tak dużym stopniu, nie było też żadnych komplikacji bólowych, infekcyjnych itp.
lekarz przeprowadzający zabieg: Piotr Krzywicki
metoda: FemtoLasik
Kto ma do czynienia z wadą wzroku wie dobrze, jak bardzo są uciążliwe. I nie mam na myśli +-0,5, ale wady większe niż choćby 5 dioptrii, kiedy okulary/soczewki stają się niezbędnym elementem krajobrazu.
Po krótszych czy dłuższych namowach postanowiłem skorygować moją krótkowzroczność (a była prawie pełnoletnia...). Z racji zamieszkania zabieg przeprowadzono w Lexum w Szczecinie (z polecenia członka rodziny, który miał z nimi styczność).
Nie będę się zbytnio rozpisywał o wadach, zaletach i ewentualnych konsekwencjach po zabiegu, bo pełno już bzdur o tym napisano, a wszystko sprowadza się do dwóch głównych argumentów:
- lekarze okuliści noszą okulary, więc skoro sami siebie nie "korygują", to wnioski są "oczywiste"
- lament podnoszą producenci okularów/soczewek, a wszystkie negatywne opinie są publikowane przez nich
Kwalifikacja do zabiegu to kilka badań, które potrafią się przeciągnąć (w moim przypadku trochę mniej niż 1,5 godziny, ale pacjentów było sporo i jeszcze trzeba odczekać chwilę po zakropieniu oczu). Na tej wizycie ustalane są możliwości korekcji i wyznaczany termin zabiegu.
W dniu zabiegu przeprowadzane są ponowne badania i pacjent podejmuje decyzję: kroić czy uciekać :D
Przed zabiegiem podawane są środki przeciwbólowe pod postacią tabletki oraz kropli do oczu. Kilka(naście) minut później pacjent ląduje na łóżku z zagłówkiem (coby głowa nie miała pola manewru) i dostaje coś na kształt "poduszki" pod kolana. Potem łóżko wjeżdża pod laser (ale nie ma żadnej zabudowy, jak np w przypadku rezonansu magnetycznego).
Pod laserem jest wesoło, świecą światełka i słychać dźwięki "komputerowe". Czułem się tam jak dziewiąty pasażer Nostromo... ;D
Pod laserem dostaje się jeszcze krople, po czym naklejają jakiś rodzaj folii, chroniącej przed wizytą rzęs w czasie zabiegu. Średnia przyjemność, kiedy wycina się w tej folii otwór, ale dzięki kroplom znieczulającym nie czuć nic, absolutnie NIC (jedną z moich obaw było wysychanie gałki, można być kozakiem, ale przecież kiedyś mrugnąć trzeba...). Dzięki kroplom nie czułem wysychania, a dzięki folii i rozwórkom powiek nie miałem obaw, że mrugnę i przypalę powiekę laserkiem ;)
Po tym na oku ląduje żel, a na żelu specjalna głowica (podobno ssąca) unieruchamiająca gałkę w czasie wycinania płatka rogówki.
W tym punkcie można się zatrzymać i powiedzieć jednoznacznie: zabieg jest bezbolesny, pomijając etap wycinania tego właśnie płatka (a przynajmniej u mnie). Przy czym taki ból każdy może zadać sobie sam: wystarczy zamknąć oko, i przycisnąć gałkę palcem. Ci, którzy liczą na kłucie, pieczenie, palenie czy rozrywanie gałki, będą zawiedzeni... W moim przypadku ten etap był bolesny i to jak jasna cholera bardzo. Operowałem obie gałki za jednym podejściem i pierwsza była znośna, ból był ale do wytrzymania. Natomiast druga to lekko rzecz ujmując: tragedia. Docisk gałki był bardzo duży, a przez to ból silny. Ale ten etap trwa około 20 sekund, a po zdjęciu głowicy nie czuć już nic.
Po wykonaniu płatka do akcji rusza laser główny, który modeluje odsłoniętą część rogówki. Trwa to dość szybko i nie czuć absolutnie nic. W tym momencie upadła moja druga obawa: ruch gałką w czasie laserowania. Po pierwsze, laser działa bardzo szybko i jeśli skaner zauważy ruch, podąża za gałką lub wyłączy laser. Po drugie, tam nie ma nic ciekawego do oglądania: kilka światełek nad okiem, a dokoła ciemność. Nawet przez chwilę nie poczułem "potrzeby" zerkania na boki.
W czasie zabiegu gałka polewana jest wodą, a po wymodelowaniu rogówki płatek jest nasuwany na swoje miejsce i masowany (masowanie wygląda dokładnie tak jak malowanie paznokci lakierem: lekarz "rozciera" płatek czymś, co przypomina silikonowy pędzelek).
Cała impreza na obu gałkach trwała może 10 minut. Potem szybki spacer do gabinetu celem dokładnego obejrzenia gałki i lądowanie w pokoju wypoczynkowym, skąd następuje ewakuacja do domu (po instruktażu, wypisaniu recept itp). Całości wyszło jakieś trzy godziny.
Generalnie zabieg polecam. Już po dniu efekty były imponujące (widziałem lepiej niż kiedykolwiek wcześniej w okularach). W pierwszym okresie występują wahania ostrości i rozproszenie światła po zmroku, ale to powinno się wyrównać.
Warto. A ból? Jaki tam ból... Schowałem do futerału, razem z okularami.
Po około dwóch miesiącach od zabiegu wszystko jest w porządku. Rozproszenie światła już nie występuje w tak dużym stopniu, nie było też żadnych komplikacji bólowych, infekcyjnych itp.
wtorek, 14 maja 2013
Eutanazja
czyli żyjąc bez możliwości decydowania o sobie.
Podobno jesteśmy istotami myślącymi. Podobno odpowiadamy za swoje czyny. Podobno możemy o sobie stanowić.
Ktoś kiedyś powiedział, że twoja wolność kończy się w momencie naruszenia mojej wolności. I generalnie jest to prawda w praworządnym społeczeństwie. Chyba, że mówimy o prawie do decydowania o swoim życiu. A precyzyjniej rzecz ujmując: o prawie do jego zakończenia.
Ktoś kiedyś wymyślił historyjkę, że jakiś niewidzialny koleżka stworzył świat i ludzi, a potem gnoił ich niemiłosiernie, by ostatecznie stwierdzić, że to co im zrobił to z grubsza sku*wysyństwo. I dał im kamiennego pendrive'a z word'owskim plikiem, w którym spisał listę 10 zasad. Napisał mniej więcej, że nie wolno go olewać i nie wolno robić tego, co im zrobił, bo to złe. I tak początkowo grupka gamoni, którzy w to uwierzyli zaczęła się mnożyć jak króliki (bo zabronił im myśleć o antykoncepcji) aż namnożyło się ich tyle, że potrzebna była rewolucja w technologii, bo 32-bitowy integer nie wystarczał żeby ich zliczyć...
Historia jasno pokazuje, że wszystko co złe, wynikło z religii, a mimo to wciąż wielu ludzi jasno i ślepo wierzy w boga, śmigającego po niebie, slalomem między dziurami wybitymi w ozonie, w niebieskim mercu na niebiańskich blachach.
Jedną z jego głównych zasad było: nie zabijaj.
I choć sam zabijał i zabijali wszyscy po nim, do dziś grupa matołów wierzy w świętość życia.
Wmówili sobie, że życie jest największą wartością, ale czy tak jest naprawdę?
Czy życie każdego człowieka niezależnie od wszystkich czynników jest aż tak ważne? Życie morderców, oszustów, gwałcicieli, pedofilów? Nie. Z całą pewnością nie.
To nie życie samo w sobie jest wartością, ale to co człowiek z tym życiem robi. I każdy człowiek powinien mieć możliwość zrobienia ze swoim życiem tego, co uważa za słuszne. Nawet jeśli chodzi o czas jego zakończenia.
Nieludzkie jest patrzenie na człowieka chorego, cierpiącego i odmawianie mu możliwości skrócenia cierpień tylko dlatego, że obawiasz się, że ci niebieski kolo będzie suszył za to głowę na sądzie ostatecznym.
Nie jestem zwolennikiem prowadzenia działań "eliminujących wadliwy czynnik ludzki" pod postacią ludzi chorych, niepełnosprawnych etc., ale każdy powinien mieć zagwarantowaną możliwość zakończenia swojego życia w sposób humanitarny, bezbolesny i przede wszystkim - dobrowolny.
Oczywiście to nie powinno być dopuszczalne jako ucieczka przed odpowiedzialnością za swoje czyny (logika typu "a co tam, pójdę w miasto i zgwałcę tyle kobiet ile się da, a potem poproszę o eutanazję, bo po co siedzieć w celi... a przy okazji zaznaczę się w historii jako ten, który jednej nocy napadł i zgwałcił X kobiet"). Eutanazja powinna być dopuszczalna z ważnego powodu (ważnego dla danej osoby, nie polityków regulujących tę kwestię prawnie), po obowiązkowej konsultacji z psychologiem, by uniknąć odbierania sobie życia, "bo mnie rzuciła", "bo mi nie stanął", "bo zupa była za słona".
Tak jak medialnie gwarantuje się prawo do życia, tak powinno się gwarantować prawo do śmierci. Nikt nikomu nie ma prawa mówić: "zabij się kaleko, ulżyj rodzinie", ale jeśli osoba niepełnosprawna chce odebrać sobie życie, dlaczego jej tego zabraniać? Nie każdy jest geniuszem z jakiejś dziedziny co gwarantuje mu dobrą pracę i satysfakcjonujące zarobki i nikt go nie zmusza do takiej pracy. Nie każdy ma predyspozycje do sportu i nikt nie każe mu rywalizować z Usainem Boltem. Wreszcie nie każdy może mieć siłę i wolę walki w życiu codziennym (czy też może z życiem), a mimo to musi...
Czasem odnoszę wrażenie, że ci, którzy tak zacięcie walczą o "życie" pod postacią zakazu eutanazji są po prostu parszywymi gnidami, które pod płaszczykiem etyki dbają o to by mieć "gorszych od siebie", bo do nich zawsze można się porównać i zawsze wyjść na swoją korzyść.
"Może i nie zarabiam 10.000 miesięcznie, ale na szczęście są ci z płacą minimalną".
"Może i nie jestem najpiękniejszy, ale na szczęście są ludzie z poważnymi chorobami skóry".
"Może i nie jestem najlepszy w siatkówce, ale na szczęście są kaleki, które nawet chodzić nie mogą".
"Może i mój syn nie będzie profesorem, ale przynajmniej nie ma Downa".
"Może i..."
Jeśli mam odebrać sobie życie, to co za różnica czy skoczę z dachu, czy podadzą mi jakiś środek? Prócz tego, że po skoku zostanie plama, którą trzeba będzie sprzątnąć.
Dla mnie najważniejsza w tej kwestii nie jest ani religia, ani zdanie rodziny, ani sąsiadów, ani polityków, ani to co kiedyś komuś gdzieś powiedziałem.
Najważniejsze jest moje aktualne zdanie - to co myślę obecnie, bo przeszłość i przyszłość nie mają znaczenia.
To, że kiedyś, będąc zdrowym mówiłem, że wolałbym się zabić, niż spędzić życie na wózku inwalidzkim nie znaczy, że jeśli faktycznie wyląduję na wózku, wciąż będę miał takie zdanie.
Nie mogę w tym miejscu nie zacytować autorki vloga communitychannel, Natalie Tran, która w filmie "What's Your Favourite?" odnosząc się do zupełnie innej tematyki mówi "Why do people act like this is their definitive list. Like whatever they say to Me is for life". Te słowa bardzo trafnie oddają stosunek do tego co się myśli i mówi. I podsumowując zgodnie z tym: nie interesuje mnie obligatoryjna eutanazja w przypadkach wyliczonych w ustawie, ale dobrowolna, bo tylko taka ma sens.
Podobno jesteśmy istotami myślącymi. Podobno odpowiadamy za swoje czyny. Podobno możemy o sobie stanowić.
Ktoś kiedyś powiedział, że twoja wolność kończy się w momencie naruszenia mojej wolności. I generalnie jest to prawda w praworządnym społeczeństwie. Chyba, że mówimy o prawie do decydowania o swoim życiu. A precyzyjniej rzecz ujmując: o prawie do jego zakończenia.
Ktoś kiedyś wymyślił historyjkę, że jakiś niewidzialny koleżka stworzył świat i ludzi, a potem gnoił ich niemiłosiernie, by ostatecznie stwierdzić, że to co im zrobił to z grubsza sku*wysyństwo. I dał im kamiennego pendrive'a z word'owskim plikiem, w którym spisał listę 10 zasad. Napisał mniej więcej, że nie wolno go olewać i nie wolno robić tego, co im zrobił, bo to złe. I tak początkowo grupka gamoni, którzy w to uwierzyli zaczęła się mnożyć jak króliki (bo zabronił im myśleć o antykoncepcji) aż namnożyło się ich tyle, że potrzebna była rewolucja w technologii, bo 32-bitowy integer nie wystarczał żeby ich zliczyć...
Historia jasno pokazuje, że wszystko co złe, wynikło z religii, a mimo to wciąż wielu ludzi jasno i ślepo wierzy w boga, śmigającego po niebie, slalomem między dziurami wybitymi w ozonie, w niebieskim mercu na niebiańskich blachach.
Jedną z jego głównych zasad było: nie zabijaj.
I choć sam zabijał i zabijali wszyscy po nim, do dziś grupa matołów wierzy w świętość życia.
Wmówili sobie, że życie jest największą wartością, ale czy tak jest naprawdę?
Czy życie każdego człowieka niezależnie od wszystkich czynników jest aż tak ważne? Życie morderców, oszustów, gwałcicieli, pedofilów? Nie. Z całą pewnością nie.
To nie życie samo w sobie jest wartością, ale to co człowiek z tym życiem robi. I każdy człowiek powinien mieć możliwość zrobienia ze swoim życiem tego, co uważa za słuszne. Nawet jeśli chodzi o czas jego zakończenia.
Nieludzkie jest patrzenie na człowieka chorego, cierpiącego i odmawianie mu możliwości skrócenia cierpień tylko dlatego, że obawiasz się, że ci niebieski kolo będzie suszył za to głowę na sądzie ostatecznym.
Nie jestem zwolennikiem prowadzenia działań "eliminujących wadliwy czynnik ludzki" pod postacią ludzi chorych, niepełnosprawnych etc., ale każdy powinien mieć zagwarantowaną możliwość zakończenia swojego życia w sposób humanitarny, bezbolesny i przede wszystkim - dobrowolny.
Oczywiście to nie powinno być dopuszczalne jako ucieczka przed odpowiedzialnością za swoje czyny (logika typu "a co tam, pójdę w miasto i zgwałcę tyle kobiet ile się da, a potem poproszę o eutanazję, bo po co siedzieć w celi... a przy okazji zaznaczę się w historii jako ten, który jednej nocy napadł i zgwałcił X kobiet"). Eutanazja powinna być dopuszczalna z ważnego powodu (ważnego dla danej osoby, nie polityków regulujących tę kwestię prawnie), po obowiązkowej konsultacji z psychologiem, by uniknąć odbierania sobie życia, "bo mnie rzuciła", "bo mi nie stanął", "bo zupa była za słona".
Tak jak medialnie gwarantuje się prawo do życia, tak powinno się gwarantować prawo do śmierci. Nikt nikomu nie ma prawa mówić: "zabij się kaleko, ulżyj rodzinie", ale jeśli osoba niepełnosprawna chce odebrać sobie życie, dlaczego jej tego zabraniać? Nie każdy jest geniuszem z jakiejś dziedziny co gwarantuje mu dobrą pracę i satysfakcjonujące zarobki i nikt go nie zmusza do takiej pracy. Nie każdy ma predyspozycje do sportu i nikt nie każe mu rywalizować z Usainem Boltem. Wreszcie nie każdy może mieć siłę i wolę walki w życiu codziennym (czy też może z życiem), a mimo to musi...
Czasem odnoszę wrażenie, że ci, którzy tak zacięcie walczą o "życie" pod postacią zakazu eutanazji są po prostu parszywymi gnidami, które pod płaszczykiem etyki dbają o to by mieć "gorszych od siebie", bo do nich zawsze można się porównać i zawsze wyjść na swoją korzyść.
"Może i nie zarabiam 10.000 miesięcznie, ale na szczęście są ci z płacą minimalną".
"Może i nie jestem najpiękniejszy, ale na szczęście są ludzie z poważnymi chorobami skóry".
"Może i nie jestem najlepszy w siatkówce, ale na szczęście są kaleki, które nawet chodzić nie mogą".
"Może i mój syn nie będzie profesorem, ale przynajmniej nie ma Downa".
"Może i..."
Jeśli mam odebrać sobie życie, to co za różnica czy skoczę z dachu, czy podadzą mi jakiś środek? Prócz tego, że po skoku zostanie plama, którą trzeba będzie sprzątnąć.
Dla mnie najważniejsza w tej kwestii nie jest ani religia, ani zdanie rodziny, ani sąsiadów, ani polityków, ani to co kiedyś komuś gdzieś powiedziałem.
Najważniejsze jest moje aktualne zdanie - to co myślę obecnie, bo przeszłość i przyszłość nie mają znaczenia.
To, że kiedyś, będąc zdrowym mówiłem, że wolałbym się zabić, niż spędzić życie na wózku inwalidzkim nie znaczy, że jeśli faktycznie wyląduję na wózku, wciąż będę miał takie zdanie.
Nie mogę w tym miejscu nie zacytować autorki vloga communitychannel, Natalie Tran, która w filmie "What's Your Favourite?" odnosząc się do zupełnie innej tematyki mówi "Why do people act like this is their definitive list. Like whatever they say to Me is for life". Te słowa bardzo trafnie oddają stosunek do tego co się myśli i mówi. I podsumowując zgodnie z tym: nie interesuje mnie obligatoryjna eutanazja w przypadkach wyliczonych w ustawie, ale dobrowolna, bo tylko taka ma sens.
czwartek, 11 kwietnia 2013
Pobór
Pierwsza dekada lutego. Słoneczny dzień, choć wciąż zima. Jednostka znana od zawsze, przez ostatni rok przejeżdżałem obok niej niemal dwa razy każdego dnia...
Przejście przez bramę było wyjątkowym przeżyciem, jak przekroczenie bramy więzienia.
Wokół grupa poborowych, wysocy, niscy, smutni, uśmiechnięci. Niektórzy nawet w takich chwilach są na tyle otwarci, by zawierać nowe znajomości. Znajomości, które już za godzinę nie będą się liczyły, bo każdy będzie przydzielony do innej kompanii.
Na Biurze Przepustek służę miał Hulk, chorąży, który nie przypadkiem był tak nazywany przez żołnierzy. Do dziś się zastanawiam czy to przypadek czy celowo dali mu tę służbę tego dnia. Człowiek miał minę poważną i wyglądał jakby każdego opornego mógł wbić pięścią w podłogę, więc i na BP panował spokój.
Co kilka minut przychodzili podoficerowie, odprowadzając odliczone grupy w głąb tego przerażającego miejsca, które miało być domem przez najbliższe miesiące...
Zanim rozpoczęli przemarsz, krótko instruowali, jak należy iść: w szyku, równym krokiem. I tak szliśmy, bo nikt nie widział co będzie dalej...
Prowadzili kilkaset metrów, do stołówki, było przed dziesiątą, ale większość przyjezdna, więc trzeba było nakarmić. Pierwszym posiłkiem w armii jest bigos. Dlaczego? Prosta potrawa, którą można łatwo odgrzać. Poborowi schodzili się pół dnia więc stanie przy garach odpadało, tym bardziej że prócz nich do wykarmienia była jeszcze "stara" służba zasadnicza.
Zaraz potem odprowadzali do hali sportowej. Tam odbywał się pobór właściwy. Każdy przechodził ten sam sznurek: identyfikacja (czy ty to ty?), ankietyzacja (czy lubisz kartofle? a może seks oralny?), przydział (gdzie dostawałeś karteczkę z enigmatycznym skrótem typu: 007wtf), psycholog (czy nie myślałeś kiedy o samobójstwie?). Dalej już tylko same przyjemności: koszenie wełny (kto widział minę człowieka, który przez pół życia nosił włosy do pasa i nagle został ogolony? smutny widok...), prysznic (dam głowę, że podpaska jest bardziej chłonna or wojskowego ręcznika), przydział ubioru... Zanim doszło się do mundurów siedziało się w kalesonach i podkoszulku. Do dziś nie wiem jakim cudem nie padłem z nudów (ten etap trwał w moim przypadku bite 8 godzin! czy ktoś wyobraża sobie siedzieć na ławce 8 godzin i nie mieć nawet świadomości ile czasu upłynęło?). Potem z górki: mundur (za duży, ale na szczęście to i tak tylko "wyjściowy" czyli zakładany tylko na przysięgę), plecak, wyposażenie.
Na koniec papierkowa robota: sprawdź czy masz wszystko i podpisz odbiór.
Zaraz potem przychodził żołnierz, który miał tego dnia służbę pomocnika podoficera dyżurnego i zabierał "swoich" na właściwą kompanię.
Kto myśli, że to już koniec atrakcji, myli się.
Jest godzina 18, wchodzisz na kompanię i dochodzisz do końca korytarza. Tam, z ostatniego gabinetu wyłania się Plutonowy. Plutonowy ma ponurą minę i kopci papierosa... Na twój widok uśmiecha się i bierze cię w obroty. Na początek sprawdza czy masz wszystko co powinieneś dostać pięć minut wcześniej na hali sportowej. Wprowadza cię do sali (gdzie panuje ponura cisza, mimo dziesięciu znajdujących się tam osób), przydziela łóżko. Masz szczęście: jest kilku innych poborowych, więc Plutonowy zbiera wszystkich i zabiera do innego budynku, gdzie kompania ma swój magazyn (większość ekwipunku nie jest potrzebna, więc po co ma się to walać po kompanii, jeszcze coś się zgubi i trzeba będzie zapłacić, a MON ma stawki karne: wartość zgubionej rzeczy razy 25, nie warto wiec gubić ani tłuc porcelanowego kubka za 10 zł...).
W magazynie Plutonowy rozbiera cię z munduru, który ląduje na wieszaku. W zamian dostajesz inny, brzydszy, taki, który bardziej pasuje do czołgania po ziemi. Przy okazji Plutonowy bystrym okiem dostrzega, że spod kalesonów wystają "cywilki", a tych nie można mieć. Ściągasz i zostawiasz razem z innymi ubraniami, które także zostają w magazynie, zapieczętowane w papierowym worku.
Po powrocie ten sam żołnierz, który odbierał cię z hali, prowadzi się na kolację (choć jest już 20, a kolacja w wojsku jest o 18). Na kolację znów bigos, z tego samego powodu (na obiad pewnie też był bigos, pobór to jedyny dzień w jednostce wojskowej, kiedy wszystkie posiłki składają się z tego samego dania, a to danie z kapusty, mięsa i kromki chleba...).
Więcej szczegółów tego dnia nie pamiętam. Czy ktoś się kąpał? Wątpię, czy ktoś się mył? Może choć zęby? Naprawdę wątpię czy komuś to przyszło do głowy...
Jak wygląda pierwsza noc w wojsku? Zimno: dwa koce i dwa prześcieradła i wojskowa piżama nie zapewniają komfortu komuś, kto wyrwał się z ciepłego domu.
Łóżka są stare, metalowe, sprężynowe. Skrzypią niemiłosiernie przy każdym ruchu, więc nikt się nie rusza. Ale w końcu ktoś nie wytrzymuje: źle się ułożył i całą noc tak nie wytrzyma. Zaczyna się delikatnie kręcić, ale łóżko skrzypi tak samo jak zawsze. A skoro już ktoś zakłóca ciszę, to wszyscy w sali wykorzystują chwilę by się lepiej ułożyć. I tak skrzypi cała sala żołnierska. A zaraz za nią inne na kompanii. I tak cykl się powtarza kilka godzin, zanim wszyscy usną.
Czas biegnie nieubłaganie, a już za kilka godzin pierwsza pobudka...
Przejście przez bramę było wyjątkowym przeżyciem, jak przekroczenie bramy więzienia.
Wokół grupa poborowych, wysocy, niscy, smutni, uśmiechnięci. Niektórzy nawet w takich chwilach są na tyle otwarci, by zawierać nowe znajomości. Znajomości, które już za godzinę nie będą się liczyły, bo każdy będzie przydzielony do innej kompanii.
Na Biurze Przepustek służę miał Hulk, chorąży, który nie przypadkiem był tak nazywany przez żołnierzy. Do dziś się zastanawiam czy to przypadek czy celowo dali mu tę służbę tego dnia. Człowiek miał minę poważną i wyglądał jakby każdego opornego mógł wbić pięścią w podłogę, więc i na BP panował spokój.
Co kilka minut przychodzili podoficerowie, odprowadzając odliczone grupy w głąb tego przerażającego miejsca, które miało być domem przez najbliższe miesiące...
Zanim rozpoczęli przemarsz, krótko instruowali, jak należy iść: w szyku, równym krokiem. I tak szliśmy, bo nikt nie widział co będzie dalej...
Prowadzili kilkaset metrów, do stołówki, było przed dziesiątą, ale większość przyjezdna, więc trzeba było nakarmić. Pierwszym posiłkiem w armii jest bigos. Dlaczego? Prosta potrawa, którą można łatwo odgrzać. Poborowi schodzili się pół dnia więc stanie przy garach odpadało, tym bardziej że prócz nich do wykarmienia była jeszcze "stara" służba zasadnicza.
Zaraz potem odprowadzali do hali sportowej. Tam odbywał się pobór właściwy. Każdy przechodził ten sam sznurek: identyfikacja (czy ty to ty?), ankietyzacja (czy lubisz kartofle? a może seks oralny?), przydział (gdzie dostawałeś karteczkę z enigmatycznym skrótem typu: 007wtf), psycholog (czy nie myślałeś kiedy o samobójstwie?). Dalej już tylko same przyjemności: koszenie wełny (kto widział minę człowieka, który przez pół życia nosił włosy do pasa i nagle został ogolony? smutny widok...), prysznic (dam głowę, że podpaska jest bardziej chłonna or wojskowego ręcznika), przydział ubioru... Zanim doszło się do mundurów siedziało się w kalesonach i podkoszulku. Do dziś nie wiem jakim cudem nie padłem z nudów (ten etap trwał w moim przypadku bite 8 godzin! czy ktoś wyobraża sobie siedzieć na ławce 8 godzin i nie mieć nawet świadomości ile czasu upłynęło?). Potem z górki: mundur (za duży, ale na szczęście to i tak tylko "wyjściowy" czyli zakładany tylko na przysięgę), plecak, wyposażenie.
Na koniec papierkowa robota: sprawdź czy masz wszystko i podpisz odbiór.
Zaraz potem przychodził żołnierz, który miał tego dnia służbę pomocnika podoficera dyżurnego i zabierał "swoich" na właściwą kompanię.
Kto myśli, że to już koniec atrakcji, myli się.
Jest godzina 18, wchodzisz na kompanię i dochodzisz do końca korytarza. Tam, z ostatniego gabinetu wyłania się Plutonowy. Plutonowy ma ponurą minę i kopci papierosa... Na twój widok uśmiecha się i bierze cię w obroty. Na początek sprawdza czy masz wszystko co powinieneś dostać pięć minut wcześniej na hali sportowej. Wprowadza cię do sali (gdzie panuje ponura cisza, mimo dziesięciu znajdujących się tam osób), przydziela łóżko. Masz szczęście: jest kilku innych poborowych, więc Plutonowy zbiera wszystkich i zabiera do innego budynku, gdzie kompania ma swój magazyn (większość ekwipunku nie jest potrzebna, więc po co ma się to walać po kompanii, jeszcze coś się zgubi i trzeba będzie zapłacić, a MON ma stawki karne: wartość zgubionej rzeczy razy 25, nie warto wiec gubić ani tłuc porcelanowego kubka za 10 zł...).
W magazynie Plutonowy rozbiera cię z munduru, który ląduje na wieszaku. W zamian dostajesz inny, brzydszy, taki, który bardziej pasuje do czołgania po ziemi. Przy okazji Plutonowy bystrym okiem dostrzega, że spod kalesonów wystają "cywilki", a tych nie można mieć. Ściągasz i zostawiasz razem z innymi ubraniami, które także zostają w magazynie, zapieczętowane w papierowym worku.
Po powrocie ten sam żołnierz, który odbierał cię z hali, prowadzi się na kolację (choć jest już 20, a kolacja w wojsku jest o 18). Na kolację znów bigos, z tego samego powodu (na obiad pewnie też był bigos, pobór to jedyny dzień w jednostce wojskowej, kiedy wszystkie posiłki składają się z tego samego dania, a to danie z kapusty, mięsa i kromki chleba...).
Więcej szczegółów tego dnia nie pamiętam. Czy ktoś się kąpał? Wątpię, czy ktoś się mył? Może choć zęby? Naprawdę wątpię czy komuś to przyszło do głowy...
Jak wygląda pierwsza noc w wojsku? Zimno: dwa koce i dwa prześcieradła i wojskowa piżama nie zapewniają komfortu komuś, kto wyrwał się z ciepłego domu.
Łóżka są stare, metalowe, sprężynowe. Skrzypią niemiłosiernie przy każdym ruchu, więc nikt się nie rusza. Ale w końcu ktoś nie wytrzymuje: źle się ułożył i całą noc tak nie wytrzyma. Zaczyna się delikatnie kręcić, ale łóżko skrzypi tak samo jak zawsze. A skoro już ktoś zakłóca ciszę, to wszyscy w sali wykorzystują chwilę by się lepiej ułożyć. I tak skrzypi cała sala żołnierska. A zaraz za nią inne na kompanii. I tak cykl się powtarza kilka godzin, zanim wszyscy usną.
Czas biegnie nieubłaganie, a już za kilka godzin pierwsza pobudka...
czwartek, 31 stycznia 2013
Parasol firmy Doppler
Nie miałem zamiaru opisywać parasola, ale dzisiejsze zdarzenie mnie całkowicie zaskoczyło.
Od kilku lat jestem szczęśliwym posiadaczem małego, męskiego, składanego parasola marki Doppler (modelu niestety nie jestem w stanie określić). Niby zwyczajna rzecz, choć kosztował ok 80zł co w porównaniu z typowymi parasolami za ~20zł jest różnicą.
Od samego początku przypadł mi do gustu, dobrze wykonany, półautomatyczny (czasza składana przyciskiem, resztę trzeba złożyć ręcznie), wykonany z metalu, na mechanizmach zaopatrzonych w sprężynki.
Jednak nastał ten dzień, kiedy już myślałem, że parasol zakończy swój żywot. Zwykle nie używam parasola przy silnym wietrze, ale dziś jakoś tak nie wydawał się zbyt silny, a deszczyk padał...
Okazało się jednak, że kilka razy mocniej dmuchnęło i kiedy przyszło go złożyć i wsiąść do autobusu automat nie zamknął czaszy i musiałem całość na szybko poskładać ręką. Warto wspomnieć, że parasol dzięki zastosowaniu sprężyn jest dość elastyczny - pod naporem wiatru "składa się" (ciężko mi tu znaleźć właściwe słowo...), dzięki czemu naprężenia nie łamią elementów, a jak tylko wiatr ustąpi natychmiast wraca do pierwotnego kształtu. Przyznam szczerze, nigdy wcześniej nie widziałem podobnego parasola.
Cieszę się, że nie przyszło mi do głowy wyrzucić go do pierwszego lepszego kosza, bo po powrocie do domu okazało się, że rozłożył się normalnie. Wprawdzie wygięło się kilka metalowych elementów, ale nie było problemu z ich wyprostowaniem i teraz parasol działa jak gdyby nigdy nic...
Firma (chyba belgijska) jednak nie produkuje badziewia i to mnie cieszy. Lubię to poczucie dobrze wydanych pieniędzy, kiedy stoję sobie spokojnie pod parasolem, a wszystkie inne dokoła byle podmuch wiatru wygina i łamie... Szkoda tylko, że niełatwo je spotkać w sklepach. Kupiłem ojcu model London, o bardzo fajnym wyglądzie i wyposażonym w aż 16 prętów (gdzie zwykle te duże parasole mają tylko 8). Również bardzo solidna konstrukcja, a pod czaszą spokojnie zmieści się cała czteroosobowa rodzina ;)
Jak już na wstępie pisałem, nie było moim zamiarem opisywać parasol. Ale zaskoczył mnie tak pozytywnie, że doszedłem do wniosku, że jeśli ktoś kiedyś będzie się zastanawiał czy warto wydać pieniądze na parasol Doppler być może trafi na ten post i być może będzie mu pomocny przy podjęciu decyzji.
Od kilku lat jestem szczęśliwym posiadaczem małego, męskiego, składanego parasola marki Doppler (modelu niestety nie jestem w stanie określić). Niby zwyczajna rzecz, choć kosztował ok 80zł co w porównaniu z typowymi parasolami za ~20zł jest różnicą.
Od samego początku przypadł mi do gustu, dobrze wykonany, półautomatyczny (czasza składana przyciskiem, resztę trzeba złożyć ręcznie), wykonany z metalu, na mechanizmach zaopatrzonych w sprężynki.
Jednak nastał ten dzień, kiedy już myślałem, że parasol zakończy swój żywot. Zwykle nie używam parasola przy silnym wietrze, ale dziś jakoś tak nie wydawał się zbyt silny, a deszczyk padał...
Okazało się jednak, że kilka razy mocniej dmuchnęło i kiedy przyszło go złożyć i wsiąść do autobusu automat nie zamknął czaszy i musiałem całość na szybko poskładać ręką. Warto wspomnieć, że parasol dzięki zastosowaniu sprężyn jest dość elastyczny - pod naporem wiatru "składa się" (ciężko mi tu znaleźć właściwe słowo...), dzięki czemu naprężenia nie łamią elementów, a jak tylko wiatr ustąpi natychmiast wraca do pierwotnego kształtu. Przyznam szczerze, nigdy wcześniej nie widziałem podobnego parasola.
Cieszę się, że nie przyszło mi do głowy wyrzucić go do pierwszego lepszego kosza, bo po powrocie do domu okazało się, że rozłożył się normalnie. Wprawdzie wygięło się kilka metalowych elementów, ale nie było problemu z ich wyprostowaniem i teraz parasol działa jak gdyby nigdy nic...
Firma (chyba belgijska) jednak nie produkuje badziewia i to mnie cieszy. Lubię to poczucie dobrze wydanych pieniędzy, kiedy stoję sobie spokojnie pod parasolem, a wszystkie inne dokoła byle podmuch wiatru wygina i łamie... Szkoda tylko, że niełatwo je spotkać w sklepach. Kupiłem ojcu model London, o bardzo fajnym wyglądzie i wyposażonym w aż 16 prętów (gdzie zwykle te duże parasole mają tylko 8). Również bardzo solidna konstrukcja, a pod czaszą spokojnie zmieści się cała czteroosobowa rodzina ;)
Jak już na wstępie pisałem, nie było moim zamiarem opisywać parasol. Ale zaskoczył mnie tak pozytywnie, że doszedłem do wniosku, że jeśli ktoś kiedyś będzie się zastanawiał czy warto wydać pieniądze na parasol Doppler być może trafi na ten post i być może będzie mu pomocny przy podjęciu decyzji.
środa, 30 stycznia 2013
Wyciek z lodówki LG
Od kilku lat mam lodówkę LG GR262SQ z systemem No Frost (wersja "pojedyncza", nie Side by Side, bo z tego co zauważyłem LG ma dwie z takim oznaczeniem). Całkiem przyjemna w obsłudze, nigdy nie było z nią problemów, nie przypominam sobie też potrzeby rozmrażania (jedynie przy okazji umycia raz na jakiś czas, ale to już kwestia higieny).
Niedawno pojawił się jednak problem - cieknąca woda. Na początku myśl, że coś się wylało, ale jednak nie... Woda ciekła po tylnej ściance aż na dół, pod kosz na warzywa, czy jak się on zwie. Żeby sprawdzić skąd to płynie musiałem wymontować cały panel środkowy (dobrze, że tylko dwie śruby i bardzo łatwy demontaż). Okazało się, że płynie z samej góry, czyli podstawy zamrażalnika.
Zacząłem przeszukiwać internet pod kątem problemu i najbardziej prawdopodobne było zatkanie przewodu odprowadzającego wodę do parownika umieszczonego z tyłu lodówki. Tyle, że ten przewód odprowadzający wodę podobno jest umieszczony gdzieś wewnątrz i nisko. Nawet instrukcja obsługi nie pomogła, bo nie zawierała żadnych konkretnych informacji.
Problem rozwiązałem opróżniając lodówkę i całkowicie ją rozmrażając. Przy okazji okazało się, że mam pod ręką dość długi sztywny, ale elastyczny wężyk. Pasował idealnie do rurki prowadzącej wodę do parownika, więc go wepchnąłem do oporu od strony parownika (po długości sądzę, że dotarł aż pod zamrażalnik) po czym używając płuc własnych zacząłem naprzemiennie dmuchać i zasysać ;) Po jakimś czasie zassałem trochę czarnej wody i jakiś brud, kurz czy inne podobne ustrojstwo. Woda już nie cieknie, więc problem zniknął i nie zanosi się by miał powrócić.
Prawdopodobne przyczyny problemu: święta :) Z okazji świąt robiłem ciasto i musiałem część schłodzić. Jak na złość za oknem tylko lekki mróz, więc musiałem się posiłkować zamrażalnikiem. Ustawiłem więc maksymalne mrożenie. Do tego doszła spora ilość mięsa i ryby, które zmagazynowane na świeżo z pewną ilością wody spowodowały, że woda nie miała dokąd uciec. I tak oto zamrażalnik lodówki No Frost zaszronił się całkiem... I właśnie ta woda z tą temperaturą musiały spowodować, że ujście przewodu prowadzącego wodę do parownika prawdopodobnie zamarzło i woda znalazła sobie inne ujście.
Wnioski? Nigdy nie zamrażaj mokrego mięsa. Nigdy nie ustawiaj maksymalnego mrożenia, jeśli masz zamiar o tym później zapomnieć ;)
Dodano: Po 10 dniach spokoju woda znów się pojawiła, ale tym razem z przodu (poniżej zamrażalnika są otwory, przez które wyciekła na drzwi). Wygrałem bitwę, ale wojny chyba jeszcze nie... (choć zastanawia mnie faktyczny powód wycieku, ostatnio regulowałem poziom lodówki i trochę nią pobujałem).
Przeprowadziłem już drugą operację interwencyjną. Tym razem wyjąłem wewnętrzną, tylną osłonę zamrażalnika i poprzez otwory zauważałem na dole sporo lodu. Przy pomocy suszarki ogrzewałem kilka minut (niestety woda zamiast spłynąć do parownika spłynęła do lodówki...) i zauważyłem ukrytą pod lodem rurkę, która prawdopodobnie ma za zadanie nie dopuścić by woda tam zamarzała. To że ta rurka zamarzła nie wróży dobrze... Ponadto okazuje się, że izolacja termiczna zamrażalnika składa się prócz styropianu z kawałków nieco grubszej folii aluminiowej (lub materiału, który tak po prostu wygląda). Szczególnie jeden kawałek przypadł mi do gustu, bo latał luźno jakby nie był nigdy w żaden sposób przymocowany. Mam nadzieje, że nie stanowi to problemu i woda nie będzie tam przeciekała.
Zastanawiałem się też nad zdjęciem tylnej obudowy lodówki, ale wychodzi na to, że LG robi jednorazówki, rozbieralne jedynie w serwisie (a już na pewno nie w domu), bo wygląda to tak, jakby najpierw trzeba było zdjąć całą obudowę (wykonane z jednego kawałka blachy boki i "dach") by móc dobrać się do tyłu... Sama tylna obudowa wygląda natomiast jakby po zamontowaniu została za nią wstrzyknięta pianka izolacyjna co zapewne uniemożliwia jej demontaż.
Dziś (19.04) podjąłem ostateczną próbę zwalczenia problemu. Przez ostatnie dni lało się bardzo często i już zaczynało to być męczące.
Lodówkę rozmrożono w ciągu nocy. Wymontowałem tylną ścianę zamrażalnika.
(w sieci znalazłem instrukcję serwisową tego modelu i podobno można jeszcze wymontować kolejną ściankę tylną, za którą znajduje się ożebrowanie z płynem chłodzącym czy jakoś tak. Chciałem to zrobić, ale nie jestem zwolennikiem siły i wolałem niczego nie połamać).
Okazało się, że mimo rozmrażania przez otwory z tyłu na spodzie zamrażalnika widać stojącą wodę i lód (czego się akurat spodziewałem). Nie miałem innego pomysłu jak tylko złapać za wąż i odessać tę wodę. Sporo tego było, ale po usunięciu tej zimnej wody i wdmuchnięciu ciepłego powietrza lód szybko stopniał. Okazało się także, że jest tam zagłębienie, do którego jest podłączony wąż drenażowy (ten wychodzący z tyłu, na spodzie lodówki). On też był zamarznięty, ale też po chwili ogrzewania lód puścił. Dla pewności napełniłem wąż wodą z kranu i wdmuchnąłem wprost do drenażu. Od razu spłynęła do pojemnika z tyłu lodówki, razem ze sporą ilością brudu i kurzu (a skąd on tam? nie mam pojęcia...). W sumie, dla pewności przepłukałem dren jeszcze kilka razy, w tym raz gorącą wodą i lodówkę złożyłem. Teraz czekam na efekty.
Po tygodniu od ostatniej "bitwy" nie pojawił się żaden wyciek, więc prawdopodobnie wszystko jest już w porządku. Tyle problemów, a wystarczyło rozmrozić No Frost'a...
Po ponad miesiącu nie cieknie nic. Lodówka działa jak należy.
Wniosek ostateczny: cieknie lodówka? Najpierw porządnie ją rozmroź, a jeśli nie pomoże to dopiero szukaj innych przyczyn.
Niedawno pojawił się jednak problem - cieknąca woda. Na początku myśl, że coś się wylało, ale jednak nie... Woda ciekła po tylnej ściance aż na dół, pod kosz na warzywa, czy jak się on zwie. Żeby sprawdzić skąd to płynie musiałem wymontować cały panel środkowy (dobrze, że tylko dwie śruby i bardzo łatwy demontaż). Okazało się, że płynie z samej góry, czyli podstawy zamrażalnika.
Zacząłem przeszukiwać internet pod kątem problemu i najbardziej prawdopodobne było zatkanie przewodu odprowadzającego wodę do parownika umieszczonego z tyłu lodówki. Tyle, że ten przewód odprowadzający wodę podobno jest umieszczony gdzieś wewnątrz i nisko. Nawet instrukcja obsługi nie pomogła, bo nie zawierała żadnych konkretnych informacji.
Problem rozwiązałem opróżniając lodówkę i całkowicie ją rozmrażając. Przy okazji okazało się, że mam pod ręką dość długi sztywny, ale elastyczny wężyk. Pasował idealnie do rurki prowadzącej wodę do parownika, więc go wepchnąłem do oporu od strony parownika (po długości sądzę, że dotarł aż pod zamrażalnik) po czym używając płuc własnych zacząłem naprzemiennie dmuchać i zasysać ;) Po jakimś czasie zassałem trochę czarnej wody i jakiś brud, kurz czy inne podobne ustrojstwo. Woda już nie cieknie, więc problem zniknął i nie zanosi się by miał powrócić.
Prawdopodobne przyczyny problemu: święta :) Z okazji świąt robiłem ciasto i musiałem część schłodzić. Jak na złość za oknem tylko lekki mróz, więc musiałem się posiłkować zamrażalnikiem. Ustawiłem więc maksymalne mrożenie. Do tego doszła spora ilość mięsa i ryby, które zmagazynowane na świeżo z pewną ilością wody spowodowały, że woda nie miała dokąd uciec. I tak oto zamrażalnik lodówki No Frost zaszronił się całkiem... I właśnie ta woda z tą temperaturą musiały spowodować, że ujście przewodu prowadzącego wodę do parownika prawdopodobnie zamarzło i woda znalazła sobie inne ujście.
Wnioski? Nigdy nie zamrażaj mokrego mięsa. Nigdy nie ustawiaj maksymalnego mrożenia, jeśli masz zamiar o tym później zapomnieć ;)
Dodano: Po 10 dniach spokoju woda znów się pojawiła, ale tym razem z przodu (poniżej zamrażalnika są otwory, przez które wyciekła na drzwi). Wygrałem bitwę, ale wojny chyba jeszcze nie... (choć zastanawia mnie faktyczny powód wycieku, ostatnio regulowałem poziom lodówki i trochę nią pobujałem).
Przeprowadziłem już drugą operację interwencyjną. Tym razem wyjąłem wewnętrzną, tylną osłonę zamrażalnika i poprzez otwory zauważałem na dole sporo lodu. Przy pomocy suszarki ogrzewałem kilka minut (niestety woda zamiast spłynąć do parownika spłynęła do lodówki...) i zauważyłem ukrytą pod lodem rurkę, która prawdopodobnie ma za zadanie nie dopuścić by woda tam zamarzała. To że ta rurka zamarzła nie wróży dobrze... Ponadto okazuje się, że izolacja termiczna zamrażalnika składa się prócz styropianu z kawałków nieco grubszej folii aluminiowej (lub materiału, który tak po prostu wygląda). Szczególnie jeden kawałek przypadł mi do gustu, bo latał luźno jakby nie był nigdy w żaden sposób przymocowany. Mam nadzieje, że nie stanowi to problemu i woda nie będzie tam przeciekała.
Zastanawiałem się też nad zdjęciem tylnej obudowy lodówki, ale wychodzi na to, że LG robi jednorazówki, rozbieralne jedynie w serwisie (a już na pewno nie w domu), bo wygląda to tak, jakby najpierw trzeba było zdjąć całą obudowę (wykonane z jednego kawałka blachy boki i "dach") by móc dobrać się do tyłu... Sama tylna obudowa wygląda natomiast jakby po zamontowaniu została za nią wstrzyknięta pianka izolacyjna co zapewne uniemożliwia jej demontaż.
Dziś (19.04) podjąłem ostateczną próbę zwalczenia problemu. Przez ostatnie dni lało się bardzo często i już zaczynało to być męczące.
Lodówkę rozmrożono w ciągu nocy. Wymontowałem tylną ścianę zamrażalnika.
(w sieci znalazłem instrukcję serwisową tego modelu i podobno można jeszcze wymontować kolejną ściankę tylną, za którą znajduje się ożebrowanie z płynem chłodzącym czy jakoś tak. Chciałem to zrobić, ale nie jestem zwolennikiem siły i wolałem niczego nie połamać).
Okazało się, że mimo rozmrażania przez otwory z tyłu na spodzie zamrażalnika widać stojącą wodę i lód (czego się akurat spodziewałem). Nie miałem innego pomysłu jak tylko złapać za wąż i odessać tę wodę. Sporo tego było, ale po usunięciu tej zimnej wody i wdmuchnięciu ciepłego powietrza lód szybko stopniał. Okazało się także, że jest tam zagłębienie, do którego jest podłączony wąż drenażowy (ten wychodzący z tyłu, na spodzie lodówki). On też był zamarznięty, ale też po chwili ogrzewania lód puścił. Dla pewności napełniłem wąż wodą z kranu i wdmuchnąłem wprost do drenażu. Od razu spłynęła do pojemnika z tyłu lodówki, razem ze sporą ilością brudu i kurzu (a skąd on tam? nie mam pojęcia...). W sumie, dla pewności przepłukałem dren jeszcze kilka razy, w tym raz gorącą wodą i lodówkę złożyłem. Teraz czekam na efekty.
Po tygodniu od ostatniej "bitwy" nie pojawił się żaden wyciek, więc prawdopodobnie wszystko jest już w porządku. Tyle problemów, a wystarczyło rozmrozić No Frost'a...
Po ponad miesiącu nie cieknie nic. Lodówka działa jak należy.
Wniosek ostateczny: cieknie lodówka? Najpierw porządnie ją rozmroź, a jeśli nie pomoże to dopiero szukaj innych przyczyn.
Subskrybuj:
Posty (Atom)