Pierwsza dekada lutego. Słoneczny dzień, choć wciąż zima. Jednostka znana od zawsze, przez ostatni rok przejeżdżałem obok niej niemal dwa razy każdego dnia...
Przejście przez bramę było wyjątkowym przeżyciem, jak przekroczenie bramy więzienia.
Wokół grupa poborowych, wysocy, niscy, smutni, uśmiechnięci. Niektórzy nawet w takich chwilach są na tyle otwarci, by zawierać nowe znajomości. Znajomości, które już za godzinę nie będą się liczyły, bo każdy będzie przydzielony do innej kompanii.
Na Biurze Przepustek służę miał Hulk, chorąży, który nie przypadkiem był tak nazywany przez żołnierzy. Do dziś się zastanawiam czy to przypadek czy celowo dali mu tę służbę tego dnia. Człowiek miał minę poważną i wyglądał jakby każdego opornego mógł wbić pięścią w podłogę, więc i na BP panował spokój.
Co kilka minut przychodzili podoficerowie, odprowadzając odliczone grupy w głąb tego przerażającego miejsca, które miało być domem przez najbliższe miesiące...
Zanim rozpoczęli przemarsz, krótko instruowali, jak należy iść: w szyku, równym krokiem. I tak szliśmy, bo nikt nie widział co będzie dalej...
Prowadzili kilkaset metrów, do stołówki, było przed dziesiątą, ale większość przyjezdna, więc trzeba było nakarmić. Pierwszym posiłkiem w armii jest bigos. Dlaczego? Prosta potrawa, którą można łatwo odgrzać. Poborowi schodzili się pół dnia więc stanie przy garach odpadało, tym bardziej że prócz nich do wykarmienia była jeszcze "stara" służba zasadnicza.
Zaraz potem odprowadzali do hali sportowej. Tam odbywał się pobór właściwy. Każdy przechodził ten sam sznurek: identyfikacja (czy ty to ty?), ankietyzacja (czy lubisz kartofle? a może seks oralny?), przydział (gdzie dostawałeś karteczkę z enigmatycznym skrótem typu: 007wtf), psycholog (czy nie myślałeś kiedy o samobójstwie?). Dalej już tylko same przyjemności: koszenie wełny (kto widział minę człowieka, który przez pół życia nosił włosy do pasa i nagle został ogolony? smutny widok...), prysznic (dam głowę, że podpaska jest bardziej chłonna or wojskowego ręcznika), przydział ubioru... Zanim doszło się do mundurów siedziało się w kalesonach i podkoszulku. Do dziś nie wiem jakim cudem nie padłem z nudów (ten etap trwał w moim przypadku bite 8 godzin! czy ktoś wyobraża sobie siedzieć na ławce 8 godzin i nie mieć nawet świadomości ile czasu upłynęło?). Potem z górki: mundur (za duży, ale na szczęście to i tak tylko "wyjściowy" czyli zakładany tylko na przysięgę), plecak, wyposażenie.
Na koniec papierkowa robota: sprawdź czy masz wszystko i podpisz odbiór.
Zaraz potem przychodził żołnierz, który miał tego dnia służbę pomocnika podoficera dyżurnego i zabierał "swoich" na właściwą kompanię.
Kto myśli, że to już koniec atrakcji, myli się.
Jest godzina 18, wchodzisz na kompanię i dochodzisz do końca korytarza. Tam, z ostatniego gabinetu wyłania się Plutonowy. Plutonowy ma ponurą minę i kopci papierosa... Na twój widok uśmiecha się i bierze cię w obroty. Na początek sprawdza czy masz wszystko co powinieneś dostać pięć minut wcześniej na hali sportowej. Wprowadza cię do sali (gdzie panuje ponura cisza, mimo dziesięciu znajdujących się tam osób), przydziela łóżko. Masz szczęście: jest kilku innych poborowych, więc Plutonowy zbiera wszystkich i zabiera do innego budynku, gdzie kompania ma swój magazyn (większość ekwipunku nie jest potrzebna, więc po co ma się to walać po kompanii, jeszcze coś się zgubi i trzeba będzie zapłacić, a MON ma stawki karne: wartość zgubionej rzeczy razy 25, nie warto wiec gubić ani tłuc porcelanowego kubka za 10 zł...).
W magazynie Plutonowy rozbiera cię z munduru, który ląduje na wieszaku. W zamian dostajesz inny, brzydszy, taki, który bardziej pasuje do czołgania po ziemi. Przy okazji Plutonowy bystrym okiem dostrzega, że spod kalesonów wystają "cywilki", a tych nie można mieć. Ściągasz i zostawiasz razem z innymi ubraniami, które także zostają w magazynie, zapieczętowane w papierowym worku.
Po powrocie ten sam żołnierz, który odbierał cię z hali, prowadzi się na kolację (choć jest już 20, a kolacja w wojsku jest o 18). Na kolację znów bigos, z tego samego powodu (na obiad pewnie też był bigos, pobór to jedyny dzień w jednostce wojskowej, kiedy wszystkie posiłki składają się z tego samego dania, a to danie z kapusty, mięsa i kromki chleba...).
Więcej szczegółów tego dnia nie pamiętam. Czy ktoś się kąpał? Wątpię, czy ktoś się mył? Może choć zęby? Naprawdę wątpię czy komuś to przyszło do głowy...
Jak wygląda pierwsza noc w wojsku? Zimno: dwa koce i dwa prześcieradła i wojskowa piżama nie zapewniają komfortu komuś, kto wyrwał się z ciepłego domu.
Łóżka są stare, metalowe, sprężynowe. Skrzypią niemiłosiernie przy każdym ruchu, więc nikt się nie rusza. Ale w końcu ktoś nie wytrzymuje: źle się ułożył i całą noc tak nie wytrzyma. Zaczyna się delikatnie kręcić, ale łóżko skrzypi tak samo jak zawsze. A skoro już ktoś zakłóca ciszę, to wszyscy w sali wykorzystują chwilę by się lepiej ułożyć. I tak skrzypi cała sala żołnierska. A zaraz za nią inne na kompanii. I tak cykl się powtarza kilka godzin, zanim wszyscy usną.
Czas biegnie nieubłaganie, a już za kilka godzin pierwsza pobudka...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz